sobota, 3 listopada 2012

Pierwszy ślad kredy: "Ale Ty jesteś zimny jak lód..."


        Tego dnia się pokłóciliśmy, pamiętasz? Jestem pewna, że tak… Przecież my się nigdy nie kłócimy. Nie kłóciliśmy. Byłam zła, bałam się o Ciebie. Bałam się, że, zbyt intensywnie trenując, zniszczysz swoje zdrowie. Ale Ty byłeś zmotywowany. I cholernie uparty. Obiecałeś sobie, że przywieziesz medal z tych mistrzostw. Choćby brązowy. Nie rozumiałeś, że dla mnie zawsze byłeś zwycięzcą. Niezależnie wygranej czy przegranej. A może rozumiałeś? Rozumiałeś lepiej niż Ci się wydaje, ale nie chciałeś zawieść. Przecież nie mogłeś wiedzieć, że nawet nie spakujesz walizki na te cholerne mistrzostwa. Nie złożysz podpisu na karcie zgłoszeniowej.
Wyszedłeś bez słowa. Trzęsły Ci się ręce. Nie chciałam tego. Chciałam, żebyś został. Przytulił mnie tak mocno, jak wtedy pierwszy raz. I szepnął, że jesteś.  Nie miałam siły Cię zatrzymać. Nie potrafiłam się ruszyć, a słowa grzęzły mi w gardle. Nawet nie wiem, jak długo wpatrywałam się w miejsce, gdzie stałeś. Wiem, że po policzkach ciekły mi łzy. Nie płynęły przez Ciebie. Ty byś mnie nigdy nie zranił. Płynęły za strachu… o Ciebie.
Siedziałam na fotelu z nogami podkurczonymi pod samą brodę. W bezruchu tępo patrzyłam przed siebie. Czekałam. Czekałam, aż wrócisz…
Wskazówki zegara utkwiły, gdzieś między siedemnastą trzynaście a czternaście, gdy otaczający mnie krzyk ciszy przerwał telefon.
Biegłam. Mijałam kolejne sale. Zatrzymałam się. Wtedy Cię zobaczyłam. Za wielką szybą. Leżałeś. Blady. Poraniony. Podpięty do aparatury mierzącej nikłe bicie Twojego serca.  Powoli podeszłam do łóżka. Delikatnie dotknęłam Twojej dłoni. Jakbyś mógł obrócić się w proch. Opuszkami palców przesunęłam wyżej, wzdłuż opatrunku. Wydawało mi się, że czuję, jak odłamki szyby przebijają Ci skórę przedramienia. Przymykam oczy. Jakby w nadziei, że, gdy je otworzę, staniesz przede mną. Uśmiechnięty jak zawsze. Z tym czułym spojrzeniem, któremu od razu zaufałam. Całkowicie tego nieświadoma. Ale Ty dalej tam leżysz. Zimny jak lód. Nie uśmiechasz się. Oczy masz zamknięte. Nie mogę w nich odnaleźć spokoju. Pociechy.




Co jest najważniejsze w życiu sportowca? Nie sukcesy. Nie treningi. Nie owa ukochana dyscyplina. To rodzina. Przekonał się o tym wielokrotnie w ciągu swojej kilkunastoletniej kariery. To dzięki drobnej istotce o pięknych kasztanowych włosach i dużych zielonych oczach.  Choć minęło tyle czasu, tyle razem przeżyli, wciąż była dla niego taką samą zagadką, jak wtedy, gdy ujrzał ją pierwszy raz. Dwadzieścia lat temu. 
Bawił się wyśmienicie na World Tourze w Starych Jabłonkach. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. I wyszła Ona. W zwiewnej, beżowej sukience. Na lewej kostce miała przewiązany kilkakrotnie brązowy rzemyk. Stała na środku głównego boiska. Boso. Długie włosy układały się w delikatne fale, a ciepły wiatr igrał z jej  skośną grzywką. Zahipnotyzowany chłonął ją w każdym calu.
Anielski głos dziewczyny wypełnił trybuny. Jej śpiew przepełniony bólem zawładnął publicznością. Szmaragdowe oczy błyszczały, odzwierciedlając targające nią emocje. Podeszła do band reklamowych. Wtedy ich spojrzenia się skrzyżowały. Nie mogła oderwać od niego wzroku, a on czuł się winny pojedynczej łzy spływającej po jej gładkim policzku. Ich oczy. Tak różne. Jej – przepełnione cierpieniem; jego – radosne.
Muzyka ucichła. Publiczność nagrodziła jej występ gromkimi brawami. Nie słyszała ich. Przymknęła powieki. Odwróciła się i odeszła. On nie klaskał. Nie był w stanie się ruszyć. Mógł tylko patrzeć, jak odchodzi.
- Wiesz… Wtedy zobaczyłam Cię. Takiego radosnego. Szczęśliwego. Zazdrościłam Ci. Nie potrafiłam oderwać od Ciebie wzroku. Od Twoich oczu. Chciałam się poczuć tak, jak Ty. Miałam nadzieję, że uda mi się wykraść choćby odrobinę szczęścia z Twoich oczu. Fascynowałeś mnie. – powiedziała mu pewnej gwieździstej nocy, wtulając się jego tors. Przytulił ją mocniej i ucałował w czoło. Mógłby powiedzieć podobnie. Z tą różnicą, że on chciał wydrzeć z jej oczu… z jej serca całe przepełniające ją cierpienie.
Milczał.

Pamiętał, jak miał ochotę rzucić ten cholerny, odbierający mu czas, w pewnym sensie obierający mu ją, sport. Przegrywał mecz za meczem. Za pięć minut miał zacząć rozgrzewkę przed rozgrywką o wszystko, o pozostanie w turnieju. Był bliski zrezygnowania, poddania spotkania i wrócenia do Laury. I usłyszał, że go woła. Myślał, że zwariował, że jej dźwięczny głos jest jedynie wytworem wyobraźni. Odwrócił się.  Była tam.  Biegła w jego kierunku. Po chwili zatonęła w ramionach ukochanego. Czuła, że właśnie teraz jest mu najbardziej potrzebna. 
Wygrał ten mecz. Wygrał cały turniej
Dzięki niej.



***

Witam. Czas na coś nowego - czteroczęściową opowieść. Myślę, że domyślicie się o kim. I mam nadzieję, że zbyt szybko nie rozszyfrujecie mojego zamiaru, bo mam plan trochę namieszać Wam w głowach, ale nie wiem, co z tego wyjdzie ;P
Co prawda nie wiem, czy wyjdą mi cztery części, ale taki jest plan ;D
Cytat z tytułu posta jest zaczerpnięty z piosenki zespołu Łzy - "Gdybyś był"
Zapraszam do komentowania ;)

PS jakoś jestem dziwnie zadowolona z tego rozdziału ;O... SZOK! Możecie teraz zniszczyć mój pogląd na ten temat xD

piątek, 12 października 2012

zarys drugi

Dla Zakochanej Rozmarzonej


Niebo było spowite ciemnymi chmurami roniącymi pojedyncze kropce deszczu. Zimny wiatr malował odcieniami różu policzki szczupłej dziewczyny o długich włosach, które wystawały spod kaptura beżowego płaszcza. Szła wolno chodnikiem za spuszczonym wzrokiem.
Sama w wielkim mieście. Zupełnie nowym i obcym.
Dokąd zmierzała? Na pewno nie do jednego z olsztyńskich akademików. Choć doskonale pamiętała swoją euforię, gdy dostała się na wymarzony kierunek. Wtedy nie zdawała sobie sprawy, czym jest życie z dala od domu bez przyjaciół. Myślała, że pozna nowych ludzi. Przecież nigdy nie miała problemów z nawiązywaniem znajomości. Tymczasem w ciągu zaledwie trzech pierwszych tygodni studiów zdążyła naprawdę znienawidzić swoje akademickie współlokatorki. To mieli być ludzie tacy jak ona. Te same zainteresowania, pasje.  Czuła, że tam nie pasuje. Jedynie w wykładach widziała odskocznię.
               Była głodna i przemarznięta.
-Jasna cholera! – warknęła. Przejeżdżający autobus wjechał prosto w pokaźnych rozmiarów kałużę, co zaprocentowało plamami na płaszczu i przemoczonych dżinsach. Była bliska płaczu. Wszystko szło jak po grudzie, a teraz jeszcze to. Nawet nie zorientowała się kiedy wylądowała na ziemi po zderzeniu z ponad dwumetrowym mężczyzną. – Uważaj jak chodzisz!  - warknęła, odtrącając wyciągniętą dłoń „napastnika” i wstając o własnych siłach.
- Karo?
- Nie, pik! – odpowiedziała odruchowo. Dopiero po chwili do niej dotarło. Tylko on do niej tak mówił i tylko jemu tak odpowiadała. – Hain! – krzyknęła uradowana i,  niewiele myśląc, przytuliła się do siatkarza. Znali się praktycznie od zawsze. Pamiętała, jakby to było wczoraj, jak robił jej babeczki z piasku, bo ona nigdy nie potrafiła zrobić ich tak, żeby miś wyszedł z foremki razem z noskiem. Przyjaźnili się. Przyjaźnili się póki nie wyjechał do SMS w Spale. Tak bardzo się cieszył, że będzie właśnie tam kontynuować edukację.  W nawet byli parą… w szóstej klasie podstawówki przez jakieś dwie godziny. Na samo wspomnienie miała ochotę wybuchnąć śmiechem.
- Wieki cię nie widziałem! – środkowy powiedział radośnie i, splótłszy ręce wokół talii dziewczyny, uniósł ją delikatnie, okręcając się wokół własnej osi.
- Z nieba mi spadłeś! – uśmiechnęła się.
- Taak? A przed chwilą właśnie nie omieszkałaś mnie ochrzanić za to, że mało uważnie chodzę – uniósł jedną brew, spoglądając na towarzyszkę.
- Bo tak właśnie jest! Poruszasz się niczym słoń w składzie porcelany.
- Uważaj, co mówisz! Inaczej już nigdy nie ulepię ci misia z piasku!
- Oj, no! Do końca życia będziesz mi wypominał moje beznose misie…
- Beznose, beznogie… Ej! – potarł ramię, w które przed chwilą pacnęła go Karolina. – Siniec mi wyskoczy! – powiedział przesadnie rozhisteryzowanym tonem.
- Ojeju – wywróciła teatralnie oczami. – Już tak nie dramatyzuj.
- O cholera… - zlustrował dziewczynę wzrokiem od stóp do głów. - Ale ty okropnie wyglądasz… Tylko mnie nie bij! – zasłonił się rękami.
- Dzięki.


               Godzinę później siedziała w mieszkaniu Piotra w o wiele za dużych spodniach dresowych i bawełnianej koszulce siatkarza. Dłońmi obejmowała kubek z gorącą herbatą, której każdy łyk rozgrzewał jej przemarznięte do szpiku kości ciało.
- Grasz coś jeszcze? -  wskazała na stojącą w kącie gitarę.
- Ostatnio tylko stoi i się kurzy – uśmiechnął się delikatnie.
- Zagraj mi coś.
- Jakieś życzenia specjalne? – usiadł koło przyjaciółki z gitarą na kolanach i spojrzał w jej oczy. Najpiękniejsze, jakie w życiu widział.
- Zdaję się na ciebie – odparła, tonąc w jego szmaragdowych źrenicach.
- Nie wiem, czy jeszcze pamiętam… - pokręcił trochę pokrętłami na szczycie gryfu, by nastroić instrument. Po chwili pokój wypełniły dźwięki pierwszych akordów -Sto gorących słów, gdy na dworze mrózw niewyspaną noc, jeden koc. Solo moich ust, gitarowy blues, kilka dróg na skrót, parę stów...Nie mogę Ci wiele dać, nie mogę ci wiele dać, bo sam niewiele mam. Nie mogę dać wiele Ci, nie mogę dać wiele Ci, przykro mi…*
               Przez cały czas nie tracił kontaktu wzrokowego z dziewczyną. Chciał zapamiętać każdy detal jej twarzy. Zawsze uważał ją za ładną, ale teraz… teraz jest po prostu piękna, najpiękniejsza na świecie. Delikatna, krucha i bezbronna. Choć zawsze zgrywała silną, on wiedział, że zawsze tak naprawdę wszystko bardzo przeżywa. Potrzebowała kogoś, kto będzie dla niej wsparciem. Kogoś, kto wybije jej z głowy te wszystkie bezsensowne wątpliwości, kompleksy. Przecież jest doskonała. Na swój sposób. Jedyna i niepowtarzalna. Jedyna, która potrzebowała opieki, właśnie jego opieki.
               Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Opuszkami palców musnął jej policzek, sunąc wzdłuż linii kości szczęki. Przymknęła oczy. Rozkoszowała się jego dotykiem. Subtelnym a zarazem zdecydowanym. On zaś uważnie śledził jej reakcje, by ostatecznie złączyć ich usta w pocałunku. Początkowo delikatnym z czasem coraz bardziej namiętnym.


***

*Perfect – Nie mogę Ci wiele dać

Mi się jakoś nie podoba, ale to już prawie norma xD


Nulka, witam. Cieszę się, że Ci się podoba.

piątek, 5 października 2012

zarys pierwszy



Dla wyposzczonej kiki

Spojrzał na wtuloną w niego kobietę. Jej nagie, rytmicznie unoszące się łopatki oświetlone jedynie światłe księżyca jawiły niczym z porcelany. Opuszkami palców delikatnie przeciągnął po  gładkiej skórze wzdłuż kręgosłupa wybranki. Wydawała się być taka bezbronna. Ciszę nocy przerwało jej ciche sapnięcie, gdy delikatnie zmarszczyła zgrabny nosek i mocniej przylgnęła do mężczyzny. Uśmiechnął się. Otoczył kobietę swoimi silnymi, wybitnie męsko owłosionymi ramionami i zamknął oczy. Był szczęśliwy. Naprawdę szczęśliwy. Była tu. Cała jego i tylko jego. Choć nie potrafił jej powiedzieć, jak bardzo jest dla niego ważna, był pewien, że ona to czuje. Chołnie łączące ich uczucie całą sobą, całym umysłem, duszą i ciałem. Tak jak on. Nigdy nie był dobrym mówcą, ale oni nie potrzebowali słów, bo tego, co ich łączy, nie da się zamknąć w kilku pięknie ułożonych sylabach.
Tak bardzo chciał wiedzieć, o czym teraz śni, gdzie jest. Chciał być tam z nią, rozproszyć każdy zły sen.
Jęknęła przeciągle, gdy ostre promienie porannego słońca zaczęły smagać jej twarz, uparcie zmuszając ją do otworzenia oczu. Powoli uniosła powieki. Ku jej zdumieniu była sama w wielkim małżeńskim łożu.
- Zimne…- mruknęła, dotykając pościeli w miejscu, gdzie powinien znajdować się mężczyzna.- Drago?... Dragan.- powiedziała, gdy znalazła się w pozycji siedzącej.- TRAVICA!!! – krzyknęła zniecierpliwiona.
- Kochanie! – rozgrywający wyłonił się zza drzwi, balansując ciałem, by nie zrzucić z tacy średniej wielkości patelni z parującą jajecznicą. O dziwo, jakimś cudem udało mu się nie wylać herbaty. – Spokojnie. Tylko się nie denerwuj. Zrobiłem ci śniadanie- podał tacę kobiecie i wgramolił się obok niej na łóżko. Ta patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
-Nie masz ochoty na jajecznicę…- powiedział rozczarowany.- To przyniosę ci ogórki! – zerwał się z łóżka i już miał pędzić do kuchni, gdy usłyszał:
- Matko, Dragan! Ty masz chyba gorączkę! Nie boli cię głowa? – utkwiła swój wzrok na siatkarzu. – Ty mi nigdy śniadania do łóżka nie zrobiłeś. I to beż okazji!
- Jak to bez okazji? Z takiej okazji, że mam najpiękniejszą żonę na świecie- w mgnieniu oka znalazł się przy kobiecie. Objął ją i pocałował w czoło.
- Teraz naprawdę zaczynam się martwić… C tym razem zmalowałeś? – popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Tylko się nie denerwuj!
- No czekam.
- Bo ja… no…- zaczął rozglądać się nerwowo po sypialni. – Znalazłem.
- Co znalazłeś?
-No… w twojej kosmetyczce, ale…
- Grzebałeś w mojej kosmetyczce?!
- Nie denerwuj się – położył ręce na ramionach żony i spojrzał w najcudowniejsze tęczówki, jaki kiedykolwiek widział. – Bo ja to całkiem przypadkiem, jak sięgałem po piankę do golenia, to tak jakoś zahaczyłem o twoją kosmetyczkę i ona spadła… i wypadł ten test ciążowy… i wiesz… dwie kreski… czytałem kiedyś o tym w Internecie i… - podniósł wzrok. Po policzkach kobiety spływały łzy.
- Jezu! Jolka! No nie denerwuj się! Musisz przecież teraz i siebie dbać. O siebie i naszego malucha. Dlatego ty będziesz sobie teraz grzecznie leżeć i pachnieć, a ja się wszystkim zajmę. Więc…
-Ciii…- wpiła się w usta rozgrywającego. – Kocham cię – szepnęła, patrząc mu w oczy. Dłońmi obejmowała twarz siatkarza . – Ale z tą pianką do golenia to była jakaś ściema – stwierdziła, ładując do ust łyżkę z jajecznicą.
- Co? Dlaczego?
- Bo jakoś nie widzę, żebyś uszczuplił swój porost na twarzy.
- A chcesz, żeby mi blizny zostały? Po takim odkryciu na pewno bym sobie całą twarz poharatał!
Jola niemal nie wybuchła śmiechem.
- A jak będzie chłopczyk to damy mu na imię po dziadku… Ej! A to za co? – oburzył się, gdy dostał z poduszki.